poniedziałek, 20 lutego 2017

Nie oczekuj wdzięczności


Ostatnio bardzo popularne stało się praktykowanie wdzięczności. Pisze o tym wielu autorów, przekonując do tego, że warto każdego dnia zastanowić się nad tym, za co jest się wdzięcznym. Trudno nie zgodzić się z propagowaniem tak pięknej idei. Mam jednak wrażenie, że pośród wyliczania i spisywania w pamiętniczku tych wszystkich dóbr, za które jesteśmy wdzięczni, zapominamy niekiedy o drugim człowieku, który żyje obok nas i właśnie któremu powinniśmy dziękować za okazywaną nam każdego dnia dobroć.
Ludzie niestety mają spory kłopot z wdzięcznością. Nie potrafią dziękować. Ba, często nawet nie przyjdzie im do głowy, by wypowiedzieć to jedno, nic nie kosztujące słowo. A jeśli przyjdzie - zdarza się, że robią to machinalnie, nie skupiając się na tym, za co i dlaczego dziękują. To tak jak z przepraszaniem. Przepraszamy, gdy w tramwaju wpadamy na kogoś (nie ze swojej winy z resztą, gdy motorniczy mocno zahamował). Przepraszamy za to, że odbiło się nam przy stole lub że w pierwszej kolejności przywitaliśmy się z kim innym, niż wypada. Ciągle przepraszamy za coś, co za moment nie ma już żadnego znaczenia, a tak ciężko powiedzieć przepraszam w chwili, gdy naprawdę zawaliliśmy.
Dziękujemy za podniesiony długopis z podłogi, za przepuszczenie nas w drzwiach i za kupienie nam czegoś przy okazji. Nie dziękujemy natomiast za ugotowany obiad i miłą atmosferę, za pojechanie z nami do lekarza i wspólne czekanie przez dwie godziny w kolejce. Nie przyjdzie nam nawet do głowy, by podziękować drugiemu człowiekowi za codzienną troskę i zainteresowanie naszą osobą.
Jak każdy kij, i ten ma jednak dwa końce. Bo czy nie raz popadliśmy we wzburzenie, nie usłyszawszy dziękuję, które tak bardzo nam się należało!? Albo zrobiliśmy coś dla kogoś, by ten zaciągnąć u nas musiał dług wdzięczności? Wygląda na to, że lubimy podziękowania, ale głównie te kierowane w naszym kierunku.
Bywa, że pragnienie wdzięczności wobec nas samych jest tak ogromne, że odbiera nam całą radość dawania. A szczęście może przynieść nam przecież tylko prawdziwa bezinteresowność. Oczekiwanie wdzięczności prowadzi niekiedy do frustracji, a i ludzie dziękują często nie z prawdziwej wdzięczności, ale ze zwykłego poczucia obowiązku. Zamiast więc być kimś znanym ze swej szlachetności, do którego garną się dziesiątki osób, nietrudno stać się kimś, komu składane są życzenia urodzinowe z obowiązku i kogo odwiedza się dla świętego spokoju. 
Przepraszajmy i dziękujmy za rzeczy ważne. Nie oczekujmy wdzięczności. Szczęście to radość dawania. Bezinteresowna. 

czwartek, 9 lutego 2017

Sprytna kontrola pauz w wypowiedzi



Często gdy wypowiadamy się publicznie, jako przerywnik stosujemy dźwięki ymm-podobne. Dlaczego w pauzy naszych wypowiedzi wkradają się właśnie tego typu dźwięki i co zrobić, aby nad tym zapanować? Dzisiaj krótka notka o tym, jak sprytnie kontrolować mimowolne stosowanie tych nieeleganckich i nieefektywnych przerywników podczas mówienia.
Czy zastanawialiście się kiedyś, co właściwie wywołuje te niechciane ym-ki w naszych wypowiedziach? Spróbujcie kilka razy powiedzieć na głos dokładnie to samo ymm, które zdarza Wam się stosować jako przerwę w wypowiedzi. Zaobserwujcie, co dzieje się z Waszym oddechem, gdy wydajecie z siebie ten dźwięk. Jeśli wykonaliście to proste i krótkie ćwiczenie, wiecie już, że w trakcie artykulacji ymm, wydychamy powietrze. Jest to więc pierwsza wskazówka dla nas – gdy robimy ymm, po prostu wydychamy powietrze na głos.
Dlaczego stosowanie ymm podczas wypowiedzi jest nie tylko nieeleganckie, ale szalenie nieefektywne dla naszej wypowiedzi? Jak już zauważyliśmy, aby wyartykułować ymm, musimy cały czas wydychać powietrze. Na potwierdzenie tej tezy, spróbujcie mówić ymm na wdechu – to zadanie nie jest już takie proste, prawda? Ale co właściwie z tego wynika? 
Poświęcając zdecydowaną większość przerwy w mówieniu na wydech, sprawiamy, że krótki wdech, który zdążymy wziąć, zanim zaczniemy znowu mówić, wystarczy nam na bardzo krótko, przez co za chwilę znów będziemy musieli zrobić kolejna pauzę – którą prawdopodobnie ponownie przeznaczymy głownie na wydech – czyli na ymm – i tak nasze błędne koło będzie sie toczyć i toczyć, aż do końca naszej wypowiedzi.
Co w takim razie zrobić, aby oduczyć się stosowania ymm, jako przerywnika? Trenerzy z dziedziny wystąpień publicznych proponują dwa rozwiązania. Pierwsze z nich to technika regularnych pauz, które zapewnią nam stałą, wystarczającą ilość powietrza w płucach, abyśmy mogli powiedzieć, to co chcemy przekazać bez konieczności stosowania niekontrolowanych przerw. Druga technika natomiast jest jeszcze bardziej banalna – w trakcie przerwy, wykonujmy krótki wydech i długi wdech, uniemożliwiając sobie w ten sposób wszelką artykulację oraz tym samym zapewniając sobie wystarczającą ilość powietrza na kolejny fragment wypowiedzi.
Proste, a jednak dopóki nie rozłożymy kłopotu ymm na czynniki pierwsze, ciężko wyzbyć się tego nieeleganckiego nawyku podczas wystąpień publicznych (mam tu na myśli nie tylko prezentacje przed szerszą publicznością, ale po prostu wypowiedzi w obecności kilku osób - na przykład w pracy, na spotkaniu - bo z tego typu sytuacjami spotykamy się najczęściej). Od dzisiaj ćwiczymy więc stosowanie regularnych pauz podczas wypowiedzi, a gdy przyłapiemy się na artykułowaniu ymm - szybciutko wdychamy powietrze z powrotem do płuc. Do dzieła!


A czy Wam często zdarza się stosować ymm, jako przerywnika w wypowiedzi? Co myślicie o podanych technikach pracy nad tym kłopotliwym zjawiskiem?

środa, 25 stycznia 2017

Oryginał czy podróbka?



Nie używasz produktów pochodzenia zwierzęcego ze względu na poszanowanie życia zwierząt i niezgody na ich wykorzystywanie, czy jesteś weganinem, bo to teraz na czasie? Uprawiasz sport dla własnego zdrowia i dobrego samopoczucia, czy dręczysz swoje ciało katorżniczymi treningami, by Twoje mięśnie robiły wrażenie na innych? Nosisz długą brodę, bo do twarzy Ci z takim zarostem i dzięki niemu czujesz się swobodnie i naturalnie, czy nosisz ją, bo to aktualnie bardzo modne?
Mam wrażenie, że za mało dziś w ludziach autentyczności, a za dużo robienia różnych rzeczy na pokaz. Często brakuje nam odwagi do tego, by być sobą w 100%. W towarzystwie wolimy nie wypowiadać na głos własnych przekonań (o ile je w ogóle mamy), bo rozeznaliśmy się w zgoła odmiennych poglądach pozostałych członków grupy. Gdy mamy ochotę coś zrobić, czekamy na aprobatę innych, zanim poczynimy pierwszy krok. Naprawdę? Potrzebujemy czyjejś zgody na bycie sobą? A może zamiast czekać na słowa uznania ze strony innych, powinniśmy zacząć robić wszystko, by każdego dnia samodzielnie móc kierować do siebie te słowa?
Myślę, że bycie autentycznym jest bardzo ważne. Ciągle marzymy o wolności, a tym czasem sami ją sobie ograniczamy. Dlatego warto odpowiedzieć sobie na pytanie: ile właściwie we mnie jest mnie?
Sądzę, że ważnym aspektem bycia autentycznym jest myślenie o sobie w sposób pozytywny. Bo jeśli sami będziemy myśleć o sobie dobrze, nie będziemy potrzebowali szukać uznania u innych – a to da nam wolność. Otaczajmy się ludźmi, którzy dają nam swobodę bycia sobą, przed którymi nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy, w obawie przed utratą zainteresowania ze strony tych osób. Codziennie pomyślmy przez chwilę o tym, dlaczego jesteśmy z siebie dumni, co sprawia, że siebie lubimy i co dobrego zrobiliśmy dla siebie lub innych. Zamiast próbować naśladować innych i stale im dorównywać w przypadkowych dziedzinach, zastanówmy się, co sprawia, że jesteśmy oryginalni? Co powoduje, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju? Co robimy lepiej od innych? W czym jesteśmy świetni według osób, które znają nas najlepiej? Zajmijmy się tym właśnie.
Mówi się, że nie ma ludzi niezastapionych – to prawda, ale tylko gdy myślimy np. o naszym miejscu pracy. Nawet jeśli mamy poczucie, że wykonujemy swoją pracę naprawdę świetnie i że naszemu pracodawcy trudno byłoby znaleźć kogoś, kto równie perfekcyjnie wykonywałby swoje obowiązki – prawda jest taka, że nawet jeśli tak jest, to pracowdawca i tak w każdym momencie bez zbędnych sentymentów może zastapić nas kimś innym. Są jednak ludzie, dla których rzeczywiście jesteśmy niezastępowalni – mąż, żona, dziecko, matka, ojciec, przyjaciel. Skupmy się na tym, by większą ilość czasu poświęcać właśnie tym osobom, dla których jesteśmy absolutnie nie do zastąpienia.


Jeśli ciągle nie znalazłeś swojego miejsca na ziemi, nie masz żadnego określonego celu w życiu lub z jakiegoś powodu nie czujesz życiowej satysfakcji, skup się na byciu autentycznym, a wszystko z czasem się wyklaruje. Najważniejsze to być oryginałem, a nie podróbką.


*Jako tło postu wykorzystany został fragment obrazu Hannah Höch, "Cięcie nożem kuchennym: DADA poprzez ostatnią weimarską, spasioną piwem epokę kulturalną Niemiec" (1919)
ZapiszZapisz

niedziela, 22 stycznia 2017

Trauma. Jak dostać się tam, gdzie nie docierają słowa?


Współcześnie coraz chętniej korzystamy z pomocy terapeutów w sytuacji, gdy samodzielnie nie jesteśmy w stanie dotrzeć do źródła swoich problemów, a co za tym idzie, nie potrafimy ich rozwiązać. Niestety, część osób decydujących się na terapię, kończy ją bez powodzenia. Dlaczego tak się dzieje?
Żyjący w Bostonie holenderski psycholog, Bessel van der Kolk, który zjawiskiem traumy zaczął zajmować się  w latach 70. ubiegłego wieku, tłumaczy, iż trauma - w odróżnieniu od zwykłych nieprzyjemnych wspomnień - jest o tyle trudnym zagadnieniem, że nie da się jej przepracować słowami. Podczas, gdy negatywne przeżycia niesklasyfikowane przez mózg ludzki jako trama, po jakimś czasie ulegają desyntezacji (czyli redukcji reakcji lękowej na wspomnienie danego zdarzenia), trauma jest dla ludzkiego umysłu wciąż równie aktualna, zawsze przeżywana z tym samym natężeniem - nawet po wielu latach. Zwyczajne złe wspomnienia natomiast bledną w naszej pamięci z biegiem lat, przez co przestają wywoływać w nas tak silne, jak kiedyś, emocje.
Profesor van der Kolk twierdzi, iż trauma jest przechowywana przez ludzki mózg w miejscu, do którego nie sposób dostać się drogą werbalną. W tej sytuacji dla osób poddających się klasycznej terapii, polegającej na werbalnym dotarciu do źródła problemu, jego przepracowaniu i akceptacji, metoda ta okazuje się nieskuteczna. W tej sytuacji, jak podaje profesor, należy dotrzeć do źródła problemu poprzez ciało, które to jest częścią umysłu.
Zdaje się, iż coraz bardziej zaczynamy zdawać sobie z tego faktu sprawę, o czym świadczy coraz bogatsza z roku na rok oferta instytucji terapeutycznych. W Polsce coraz częściej zaczynamy spotykać się z egzotycznymi odmianami terapii, np. wschodnimi Su-Dżok, czy QiGong. Coraz bardziej popularne stają się jednak terapie, które mimo wszystko są bliższe naszej kulturze i światopoglądowi - czy to joga medyczna, czy relaksacja (zajęcia relaksacyjne), terapia ruchem (choreoterapia), muzykoterapia oraz inne odmiany arteterapii, a także terapia oddechowa
Wspólnym mianownikiem wspomnianych technik terapeutycznych jest obserwacja siebie, swojego ciała oraz przywrócenie, a czasem wręcz nabycie jego świadomości oraz nauka rozluźniania tych partii ciała, które ulegają napięciu pod wpływem myślenia o strasznym zdarzeniu. Również znaczące jest nauczenie się panowania nad tymi częściami ciała, których nie potrafimy kontrolować, przeżywając traumę.
Myślę, że te formy terapii są korzystne nie tylko w sytuacji wychodzenia z traumy. Dzięki świadomemu oddechowi - poprawiamy również ogólny stan zdrowia naszego organizmu. Malując - wyrażamy siebie; mówi się, że np. to, jakich kolorów użyje się do namalowania obrazu, świadczy o wewnętrznym (często nieuświadomionym) stanie emocjonalnym malującego. Uczestnicząc w zajęciach ruchowych, nabywamy świadomości swojego ciała, uczymy się nad nim panować oraz pozbywamy się napięć. Podczas sesji relaksacyjnych doświadczamy głębokiego stanu odprężenia oraz uczymy relaksować się na co dzień

środa, 11 stycznia 2017

O zabieganiu i wolności słów kilka


Na pewno część z Was zauważyła (a może sami powielacie ten schemat?), że w dzisiejszym świecie bardzo popularne stało się zjawisko permanentnego braku czasu (czytaj Prosta technika stawiania granic i realizowania planów własnych, zamiast cudzych). Brak ten co ciekawe, nie wynika jednak z tego, że czas się skurczył lub biegnie szybciej, niż 10-20 lat temu. Jasne, z pewnością postęp technologiczny i przesyt informacji wpłynął na to, że nierzadko brakuje nam czasu, żeby to wszystko, co mamy i z czym się stykamy, ogarnąć. Jednak czy faktycznie jest tak, że to właśnie te czynniki winne są naszemu deficytowi czasu?
To takie modne mówić dzisiaj „jestem strasznie zabiegany”, „mam mnóstwo zajęć, ledwie się wyrabiam; mało śpię”. No bo kto chciałby zostać przyłapany na tym, że zamiast ciężko pracować i codziennie dążyć do osiągnięcia sukcesu, spędza czas na niczym? Przyjemnościach jakichś, odpoczynku. Odpoczynku?! Co za nieudacznik! Zamiast ciężko pracować na swój sukces, ten bimba w najlepsze! 
Okazuje się, że presja społeczeństwa jest tak ogromna, że lepiej nie przyznawać się do tego, że żyje się po swojemu, pragnie się po prostu dobrego życia i nie ma się poczucia, że koniecznym warunkiem owego szczęścia jest spektakularny sukces, jaki winniśmy odnieść w życiu. Dlatego chyba jednak lepiej wziąć się do roboty i jak wszyscy inni, zacząć zasuwać.
Ale czy zastanawiali się kiedyś ci wszyscy ludzie, wiecznie pędzący nie wiadomo dokąd, czy to faktycznie o to chodzi w życiu, żeby ciągle nie mieć czasu, bez przerwy nie dosypiać i niezmiennie mieć masę zaległych zadań do wykonania, mimo ciągłej, ciężkiej pracy? Ale po co to wszystko?
Wszyscy wiemy, że ambicja bywa bardzo zgubna. Przez nadmierne aspiracje, często tracimy swój własny punkt widzenia, zapominamy o tym, czego sami chcemy, wiecznie próbując za wszelką cenę realizować plany narzucone nam niejako przez innych, bo przecież to nie my decydujemy o tym, co jest w danym momencie popularne, czym wszyscy się interesują. A my patrzymy tylko ukradkiem na kolegów i koleżanki, czy tym razem to my, czy oni osiągnęli więcej. Zazdrościmy innym, może po cichu, jeśli im dobrze idzie. My też tak chcemy.
Pytanie tylko: po co? Dlaczego zakładamy, że to, co przynosi szczęście innym (przynosi?), uszczęśliwi i nas i co, u licha, powoduje, że owczym pędem podążamy nie do końca dla nas zrozumiałymi ścieżkami coachingu kariery, ucząc się przy tym coraz to nowych technik negocjacji z klientem, zarządzania ryzykiem, czy zmianą… Czy to są jedyne ważne kwestie do rozstrzygnięcia w naszym życiu? I czy aby na pewno zamiast rozwijać nas - nie ograniczają?
Poświęcamy coraz więcej czasu na pracę, potrzebujemy drogich gadżetów, modnej kawy i nowych w każdym sezonie ubrań. Polepszamy swój status społeczny, poziom naszego życia jest coraz wyższy, co daje nam poczucie, że jesteśmy panami życia. Czyżby?
Myślę, że do sedna trafia Kasia Kędzierska, autorka bloga simplicite.com, która w swojej książce Chcieć mniej pisze: „(…)moim symbolem dobrobytu jest czas, redukuję więc liczbę posiadanych przedmiotów, minimalizuję ilość potrzebnych pieniędzy i pracy przeznaczonej na ich zarobienie. Wynikiem tego równania jest w o l n o ś ć.” To wcale nie postęp technologiczny, ale my - my sami jesteśmy sobie winni, sami się ograniczamy, nakładając na siebie przymus odniesienia spektakularnego sukcesu, który notabene zwykle kojarzy nam się z dużą ilością gotówki. 
Za wiele chcemy tego, co ma wartość nikłą i chyba ciągle zbyt mało skupiamy się na tym, co może dać nam prawdziwą satysfakcję w życiu. Wolność.


A jaki jest Wasz punkt widzenia? Zapraszam do dyskusji.